Odkąd tylko pamiętam byłam i jestem bardzo zadaniowa. Zawsze też interesował mnie świat i ludzie. Zastanawiają i pasjonują mnie źródła. Lubię rozumieć co z czego się bierze. Lubię rozważać i rozumieć jakie są źródła ludzkiego zachowania. Lubię rozważać różne możliwe rozwiązania. Filozofia często odpowiadała na moje pytania i niejako karmiła mój analityczny umysł. Mam w sobie ducha wiedzy i chęci rozumienia. Studiując filozofię ciągle uczyłam się o różnych systemach filozoficznych, które próbowały odpowiadać na tematy dotyczące źródeł budowy otaczającego nas wszechświata. Co rusz nowy myśliciel przedstawiał problem a drugi odpowiadał innym jego rozumieniem. Niektóre systemy pięknie się dopełniały. To właśnie to pragnienie rozumienia i wiedzy zawsze popycha mnie do działania. To odkrywanie ludzkiej różnorodności mnie fascynuje. Pewnie dlatego zawsze ciągnęło mnie do rozwoju do szkoleń, do psychologii do mediacji. „Na chwilę”, bo na 10 lat, zboczyłam nieco z kursu. Dziś wracam na ścieżkę moich dawnych pragnień, o wiele bogatsza o wiedzę i doświadczenie, które zdobyłam dzięki wielu ludziom spotykanych na bankowej i korporacyjnej drodze zawodowej. Dziś jeszcze lepiej mogę robić to co robię. Nie chcę być marionetką mechanizmów obronnych, nawyków i innych ludzi! Chcę świadomie żyć i zarządzać swoim życiem w oparciu o moje wartości, o wiedzę i nieustanny rozwój. Potrzebuję rozumieć choć nie wszystko da się wytłumaczyć. Codziennie zapraszam do tej współpracy Pana Boga. Już dziś wiem, że bez Niego na niewiele zdałyby się moje wysiłki. Jedynie moja zarozumiałość i egoizm by rósł i rozlewał na boki ? Z racji moich cech osobowości i fascynacji chęci rozumienia wiele czasu spędzam na analizowaniu na doszukiwaniu się rozwiązań a moja dociekliwość bywa frustrująca ? Bywało, że te cechy, które zgoła lubię stały na przeszkodzie w codziennym funkcjonowaniu. Bo oprócz aktywności intelektualnej jestem aktywna fizycznie. Skupiam się na zadaniach szybko i wytrwale. To powoduje, że realizacja celu przykrywa mi potrzeby emocjonalne moje czy bliskich. I to jest niebezpieczne!! Bo potrafię tak wiele robić, szukać, myśleć działać i jednocześnie gubić kontakt z bliskimi początkowo nie widząc w tym niczego złego. A relacje z rodziną są dla mnie najważniejsze. Wszystko inne to marność. Prawdziwa marność. Owszem daje satysfakcje, nawet pociąga, uzależnia ale nie daje szczęścia ani wolności. Szczęście można tylko odnaleźć w sobie w dobrze rozumianej wolności i w zdrowych zbudowanych na prawdzie wolnych i asertywnych relacjach z bliskimi. Dlatego cieszę się i cenie, że wiedza i nieustanne doszkalanie, życie dialogiem, życie asertywnością pomaga mi w ustaleniu priorytetów i ich realizacji. Rodzina mi przypomina co jest ważne. I Nawet gdy się pogubię, obserwacja świata i moich bliskich prawidłowa komunikacja i wsłuchiwanie się w to co mówią, pokora pozwala mi zatrzymać się i zastanowić. Chwila chwila tu za daleko, tu trzeba się zatrzymać i przestawić kolejność zadań do realizacji.
Jakie są z tego owoce? Starszy syn potrafi powiedzieć, że mu smutno kiedy sam koloruje i prosi by mu towarzyszyć. Potrafi powiedzieć, że koszenie trawy mu przeszkadza i czy tata mógłby dziś zrobić inna pracę a skosić trawę jutro, kiedy będzie lepiej się czuł? Mąż komunikuje czego potrzebuje. Komunikuje jak się czuje kiedy potrzeby jego bywają nierealizowane. Ja komunikuję czego potrzebuje i jak się z tym czuję. Bez prawidłowej komunikacji nie ma prawidłowej relacji. Ale tego trzeba się nauczyć, to trzeba wytrenować jak mięśnie brzucha 🙂 A Mając wiedzę i świadomość mamy narzędzia i możemy coś z tym zrobić. Możemy udoskonalić nasze umiejętności komunikacyjne. Możemy patrzeć wprzód. Nie obracać się co chwilę do tyłu. Mimo codziennych nieraz przerastających nas trudności mamy siłę, mamy wiedzę, mamy kontrolę mamy odpowiedzialność mamy życie, mamy szczęście. Bo relacje się buduje codziennie, w każdej drobnej chwili nieustannie się je realizuje. Potrzebujemy wiedzy o tym jak się komunikować. Potrzebujemy wiedzy o podstawowych procesach psychologicznych by móc budować trwałe i zdrowe relacje szczególnie wtedy, kiedy przechodzimy trudności i sytuacje konfliktowe. Potrzebujemy rozumieć drugiego człowieka. To jest sposób na życie. I od nas zależy jaki kierunek jaką siłę jaki sposób obierzemy. Czas pokarze po owocach czy kierunek był właściwy. Czy zbudowaliśmy czy zepsuliśmy ??Jeśli zepsuliśmy? Nic nie szkodzi…. Nie ma co się łamać. Trzeba obrać nowy kierunek i iść dalej. Ta obserwacja, ten dystans to świadome i odpowiedzialne działanie z Bożą pomocą jest dojrzałe i fascynujące. Człowiek naprawdę nabiera mocy siły i odwagi. Nie pychy, nie cwaniactwa tylko prawdy i odwagi. Ja nabieram, ja żyję i dziś wiem, że wiele można uczynić, kiedy tylko życie wezmę w swoje ręce i będę je realizowała zgodnie z wartościami jakie obrałam z Bożą pomocą. Nic się samo nie robi. I nic Pan Bóg za Nas nie zrobi. Nikt i nic nie jest winne mym kłopotom i niepowodzeniom. To często konsekwencje moich wcześniejszych decyzji. Dlatego biorę przyglądam się i sprawdzam co mogę z tym zrobić i robię najlepiej jak potrafię. Jak nie wychodzi to znowu staję sprawdzam i zmieniam taktykę. W ogólnym rozrachunku dobrze na tym wychodzę. Bo jestem żoną od 8 lat. Dziś mogę powiedzieć, że w dobrym, silnym i sakramentalnym związku po przeżytych wielu trudnościach a i kryzysach. Jestem ciągle uczącą się mamą dwójki synów. Ta szkoła uczy pokory służby i mądrości. A po 10 latach z dwójką małych dzieci i z ogromnym wsparciem męża realizuję pasję i zmieniam zawód. Wszystko jest możliwe moje drogie Panie!! Tylko do dzieła!! Bo Bez pracy nie ma kołaczy
Tekst ten napisałam kilkanaście lat temu, jeszcze w okresie studiów filozoficznych. Zapomniany i Przypadkowo odnaleziony przez mojego 1.5 rocznego syna, który wygrzebał zapomniane kartki z książek w mojej domowej biblioteczce.
Obcowanie jednostek ludzkich w populacji homo sapiens winno umacniać w poczuciu, iż jesteśmy odrębnymi istotami tworzącymi niejako swoje własne światy – mikrokosmosy. Tworząc je, przyczyniamy się jednocześnie do konstrukcji rzeczywistości, w której jesteśmy osadzeni – makrokosmos – nadając jej formę jako jeden z elementów. W dzisiejszej rozpędzonej rzeczywistości jesteśmy skoncentrowani na sobie, inwestujemy w swoje możliwości, bowiem nie ma miejsca dla tych, którzy w tej machinie świata nie utworzą kompatybilnego ogniwa, by nadać płynnego galopu w funkcjonowaniu rzeczywistości współczesnej. W taki oto sposób zaczynamy nabierać kształtów ucywilizowano – odcywilizowanej jakości. Praca po naście godzin, ciągła walka ze stresem, szalona konkurencja, wieczny wyścig. Atrakcyjność fizyczna, mentalna, szeroki horyzont zainteresowań, pseudo-uśmiech – oto atrybuty ludzkości XXI wieku. W taki oto sposób człowiek zostaje uwięziony w klatce tresury. Funkcjonując w określonym organizmie, który z naturalności został odarty a człowiek wtłoczony w jego życie. Organizm obłapia ludzką jednostkę, pochłania jego energię, niczym wampir wypija „życie”, w zamian wypełnia „anty-życiem”. Człowiek zakleszczony buntuje się, krzyczy nie wydając dźwięku. Ucywilizowany katuje swą naturę, zabija ducha, umartwia życie. Klatka zawęża się, zaciska,, zabiera oddech, wreszcie wypełniony „anty-życiem” w sposób nienaturalny godzi się, na więzienną destrukcję. Oto propozycja rzeczywistości dzisiejszego wieku.
Z zagubionym JA, zapominamy zapytać kim jesteśmy? Co lubimy? Czego pragniemy? W tej proponowanej koncepcji rzeczywistości na takie „zbędne” atrybuty nie ma miejsca, bowiem od człowieka wymaga się pewnej formy cywilizacyjnego odczłowieczenia. Człowiek niczym robocik, ma się wkomponować w konstrukcję świata, ma stać się kompatybilnym i praktycznym ogniwem. Ma wykonywać ściśle określone zadania i ma je wykonywać sposób najlepszy, bowiem wysoki stopień konkurencji napędza jakość pracy. Wszyscy biegniemy zaślepieni, ubrani w maski ludzi szczęśliwych, nowoczesnych, przedsiębiorczych, kapitalistycznych. Zamknięci na naturalność, anty-życiem zaszczepieni i do rozpaczy niemal doprowadzeni biegniemy. Wreszcie „bez życia”, ubrani w formę pseudo-życia z depresją szukamy pomocy, albo walczymy by zachować formę bytności trwając w procesie przekształcania w w istoty przebiegłe, wyedukowane w swym egoizmie, odarci z „człowieczeństwa”, zanurzeni w dzikości biegu, idealizmie, egocentryzmie biegniemy niczym ślepcy niszcząc swoje JA prowadząc do samozagłady. Oto propozycja Makrokosmosu – Świata. Taką oto formę życia w nieżyciu proponuje nam galimatias teraźniejszości. Nieco przerażająca perspektywa acz prawdziwa.
Człowiek jednak to jednak istota duchowa i zanurzona w „życiu”. Jest dla niej ratunek. W odróżnieniu od innych bytów obdarzona została umysłem, który potrafi analizować zdarzenia, potrafi wyciągać wnioski, obserwować, posiada umiejętność uczenia i pamiętania ma emocje i ducha. Przydałoby się zatem z tych atrybutów skorzystać, chwilę zatrzymać i pomyśleć nieco, zanim będzie za późno. Obdarowani atrybutami, które w istotny sposób odróżniają nas od innych bytów, winniśmy stawać w obronie swej jednostki, swego JA, ponieważ też jako jedyni jesteśmy świadomi swego JA. Winniśmy bacznie obserwować, wyciągać wnioski i niczym szachiści partię życia rozgrywać z Bogiem rozumem i sercem. To jedyna szansa by w tym galimatiasie teraźniejszości nie dać się „ogłupić”, okrutnie wykorzystać, by nie zanurzyć swej jakości w pseudo-jakości proponowanej przez świat wyuczony w tresurze. By nie zostać dobrze wytresowanym zwierzęciem, by zachować swą godność. Mamy narzędzia, potrzebujemy nauczyć się z nich korzystać i odporność na świat zachować poprzez świadomość JA, asertywne nastawienie, zgodne ze swoim kanonem wartości, aby nie pozwolić chytremu, przebiegłemu i bezlitosnemu światu obłapić, zaślepić i zamknąć w klatce tresury.
My kobiety często szukamy
szczęścia w innych ludziach. Uzależniamy
swoje szczęście od czynników zewnętrznych. Bardzo często uzależniamy swoją
wartość i swoje szczęście od tego czy mam wymarzonego mężczyznę u swego boku. Czy
mam dobry związek, w którym to mój mężczyzna się mną opiekuje adoruje traktuje
jak „księżniczkę”? Czy mam dzieci? Czy
mam dobrą pracę? Karmimy swoje dusze rodzajem kłamstwa, że oto szczęście i
wartość moja leży w tym wszystkim co wartościowe ale jednak zewnętrzne. Ten
punkt wyjścia generuje kierunek, iż moja wartość zależy od świata zewnętrznego
w tym mężczyzny. Mamy w sercach naszych zaszyte pragnienie, że mężczyzna będzie
realizował nasze oczekiwania. W tym niedojrzałym przekonaniu leży
niebezpieczeństwo, iż mężczyzn naszych ustawiamy w pozycji boga a ten presji
bycia bogiem i królewiczem spełniającym większość naszych oczekiwań może nie
unieść. „Jak długo będziemy przekonani, że źródłem szczęścia są rzeczy
zewnętrzne, czy nawet inni ludzie, nasze marzenia będą skazane na śmierć”[1]
Kiedyś na rekolekcjach usłyszałam od księdza takie zdanie, że dziewczynka, która od swojego ojca nie usłyszy „jesteś moją księżniczką” może nie poradzić sobie w życiu. Tylko tyle i aż tyle. Wielka prawda. Gdy kobieta nie zazna miłości i akceptacji bycia wartościową dziewczyną od taty swego, będzie tego rozpaczliwie szukać u męża swego. Później słuchając audiobooka O. Szustaka Projekt Judyta usłyszałam, że „…ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą.” (Rdz.3,16). I zrozumiałam, że ciąży na nas rodzaj przekleństwa i zaszytej pustki w sercu jako konsekwencja grzechu pierworodnego co w praktyce przekłada się, iż budujemy swoje szczęście i swoją wartość m.in. na mężczyźnie, podczas gdy prawdziwa nasza wartość i prawdziwe nasze szczęście leży w nas samych. Nie w mężu, nie w dzieciach, nie w pięknym i atrakcyjnym ciele, pięknej i atrakcyjnej twarzy, tylko we wnętrzu naszego serca, w miłości do siebie i Boga. Tam leży prawda o nas samych, nasza siła i nasze zrozumienie. Kiedy to odkryłam rozpoczęłam proces uwalniania swego serca od nałogów i bogów tego świata. Zastanawiałyście się czasem dlaczego kobiety w swoich środowiskach często się chwalą zdjęciami i romantycznymi kolacjami, jak mężowie są dla nich dobrzy, kupują prezenty, pieką ciasta, noszą za nas torby z zakupami i są wyrozumiali itd? Dlaczego potrzebują się tym chwalić? To jest potwierdzenie tego przekłamania. Czują się spełnione i wartościowe przy takim mężczyźnie, który dba o nie i realizuje ich oczekiwania, wówczas pragną o tym informować cały świat. Kiedy będę budowała swoją wartość i swoje szczęście w sobie nie będę potrzebowała szukać potwierdzenia tej wartości od świata zewnętrznego i nie będę potrzebowała chwalić się mężem, domem czy dziećmi. I o ile nie ma nic złego w tym, że któraś z nas chce się pochwalić rodziną czy mężem, wspólną wycieczką czy zwyczajnie czymś przyjemnym bo jest to całkowicie naturalne. O tyle jeśli wewnętrznie jesteśmy ukierunkowane, że tylko dzięki mężczyźnie i rodzinie jesteśmy wartościowe i szczęśliwe, bo oni realizują nasze marzenia i oczekiwania, wówczas budujemy relację uzależniającą a mężczyzna, który jest sprawcą tegoż oto wielkiego szczęścia, może być podniesiony do rangi boga mego i jemu służyć będę a on panował nade mną. Uzależniamy siebie emocjonalnie i psychicznie od mężczyzny i tej rodziny. Wówczas powstaje pierwsze zagrożenie takiej relacji, bo jak z każdym nałogiem apetyt rośnie w miarę jedzenia, przyjemność jest krótka a skutki bywają dramatyczne. W tym przekłamaniu leży ryzyko nadmiernego egzekwowania oczekiwań względem mężczyzny co w konsekwencji może skutkować buntem z jego strony. Działając w tym błędnym przekonaniu mniej lub bardziej świadomie same generujemy napięcia i nieporozumienia. Wówczas to jest nasza cegiełka włożona w powstały spór lub konflikt. A każde niepowodzenie i kryzys przechodzimy bardzo głęboko, jako utratę czegoś najważniejszego w życiu, ponieważ osadziłyśmy źródło swojej wartości i szczęścia na czynniku zewnętrznym czyli w mężczyźnie, który z jakichś powodów zaczyna odcinać Cię od kroplówki, która daje Ci poczucie szczęścia i wartości, co w efekcie, daje uczucie braku wartości i nieszczęścia. Poważne konsekwencje prawda? W obliczu powstałego zagrożenia naszego poczucia bezpieczeństwa, szczęścia i wartości włożymy wiele wysiłku w uratowanie tego co było, wszelkimi możliwymi środkami. Dlatego w obliczu nieporozumienia czy konfliktu, kobieta uzależniona od mężczyzny, będzie potrafiła zrobić bardzo wiele, by go nie stracić i będzie walczyła jak lwica by utrzymać, to co otrzymuje od mężczyzny własne poczucie wartości. Kobiety uzależnione od mężczyzny w późniejszym etapie rozwoju takiego związku potrafią całkowicie się podporządkować mężczyźnie. To jest tylko początek możliwych toksycznych konsekwencji, których źródłem jest przekłamanie w które wierzymy i które usilnie z całą mocą próbujemy realizować. W niektórych sytuacjach możemy przenosić tę uzależniającą „miłość” względem synów. Ale to już temat na inny wpis ?
O. Szustak w projekcie Judyta mówi dosadnie „mężczyzna Ci nie jest do niczego potrzebny to jest Twój Holofernes i jemu odetnij głowę”” Niczego nie potrzebujesz do szczęścia, bo wszystko co potrzebujesz masz już w sobie. To była dla mnie wielka i uwalniająca prawda kiedy ją usłyszałam. I jestem o tym głęboko przekonana, że takie nasze kobiece zadanie w drodze życia do kobiecej dojrzałości, w której leży wielka siła i prawda. Edyta Stein mawiała i była o tym przekonana, że ten kto szuka prawdy szuka Boga. Ten kto szuka prawdy o samym sobie szuka siebie z Bożą pomocą. I nie mówię tu o tym, że mamy teraz nie poszukiwać mężów, nie wchodzić w związki małżeńskie lub porzucać partnerów i mężów. Wprost przeciwnie. Szukajmy i budujmy zdrowe związki, bo mężczyźni potrzebują kobiet dojrzałych, stabilnych emocjonalnie, wolnych, z wewnętrzną siłą. Mężczyźni nie są gąbką życia, z której można ssać wodę życia, bo ta się skończy. A my nie jesteśmy niewolnicami podpiętymi rurką do gąbki życia, która nam tę wodę dostarcza. Kiedy rozpoczęłam proces uwalniania własnego serca od tego nałogu wówczas zaczęłam z pełną mocą realizować swoje szczęście w sobie i budować nowe trwałe, zdrowe i dojrzałe relacje z mężem. I to jest dopiero szczęście. Nie feminizm i walka z mężczyznami lub uległość i podporządkowanie. Zgoda z sobą, wolność, dojrzałość i współpraca. To jest siła, prawda i podstawa zdrowego związku.
Chcę zwrócić uwagę na jeszcze jedną istotną rzecz, iż my kobiety, im bardziej mamy nie uregulowaną relację z ojcem tym mocniej nasze pragnienia przenosimy na mężów/partnerów i automatycznie wzrasta ryzyko uzależnienia się od mężczyzn i miłości, która może przerodzić się w toksyczną miłość. Dlaczego? Bo kiedy nie otrzymałyśmy i nie doświadczyłyśmy w dzieciństwie od ojca prawdziwej miłości, akceptacji, dowartościowania, obecności, stabilności emocjonalnej, trzeźwości, pustkę w sercu zapełniłyśmy nierealnymi marzeniami, treściami z bajek i na tym niedojrzałym pragnieniu posiadania męża, którego zadaniem jest uszczęśliwianie nas budujemy nasze relacje. Wówczas ta niebezpieczna postawa leży w dużym ryzyku do odniesienia porażki. Taka postawa jest nie dość, że bardzo egoistyczna, bo skupia nasze pragnienia w centrum uwagi to zaczynamy je zdobywać, innymi słowy kupować dobrym wyglądem, miłym zachowaniem, nadmierną kontrolą i manipulacją. Łatwo tu zgubić siebie i robić coś wbrew sobie, by zyskać odrobinę akceptacji czy troski. Wówczas czujemy się wartościowe ale przez chwilę. My kobiety mamy wielka siłę. I dążymy do celu z wielka jej mocą. Tylko jeśli kierunek jest fałszywy spalamy się i nie osiągamy zdrowych owoców. Bywa, że zupełnie pośrednio w zaborczości swojej i nadmiernej kontroli psujemy to co już mamy w naszej relacji, jednocześnie tego nie doceniając. To taka ciągła walka o lepsze bycie de facto o egoistyczne moje lepsze bycie. Bo żyjąc w przekonaniu, że mąż ma być usługujący, opiekuńczy, troskliwy, dający poczucie bezpieczeństwa i taki jak to wymarzyłyśmy, będziemy tej postawy wymagały a czasem roszczeniowo egzekwowały a gdy nie spełni oczekiwań walczyły o przywrócenie porządku ale naszego porządku. Wszystko to po to bo wtedy czuję się wartościowa i kochana a Ty jako mój mężczyzna będziesz się realizował jako silny i troskliwy facet mój obrońca. Tylko te wyobrażenie jest często naszym wyobrażeniem i niekoniecznie zbieżnym z wyobrażeniem mężczyzn. W efekcie tracimy na relacji bo nie jesteśmy w niej ani dojrzałe ani fair za to często wymagające i roszczeniowe. Kiedy dojdzie do męskiego buntu i nastąpi proces straty następuje walka o odzyskanie tego co utracone i z paraliżującego lęku przed samotnością skupiamy wszystkie siły, by ponownie zdobyć i zawalczyć o mężczyznę i podpiąć się pod jego kroplówkę, z której popłynie niewolnicza „woda życia” nierzadko pozwalając się niszczyć. Obrałyśmy fałszywy kierunek. Jeżeli swoją uwagę skupię na egzekwowaniu w pewnym sensie wymuszaniu lub kupowaniu moich pragnień, wówczas łatwo o toksyczną relacja typu usłużę mu w tym czy w tamtym a będę miała za to docenienie, uśmiech, opiekę i troskę. Czyli kupuję miłość. Taka miłość jest niedojrzała a kiedy mężczyzna rozszyfruje ten mechanizm, a prędzej czy później tak się stanie, wysoce prawdopodobne, że to nadmiernie wykorzysta lub ucieknie. U źródła niedojrzałej miłości budowanej na niedojrzałym pragnieniu miłości leżą kobiece dramaty współuzależnionych od mężów żon alkoholików.
„Jeśli zyskujesz akceptację, nie możesz się nią naprawdę cieszyć, ponieważ, by ją pozyskać, zmieniłaś barwy i nie byłaś sobą. Jeśli pozwolisz sobie być tym, kim jesteś i ktoś lub Twój mąż Cię „nie polubi” czy też nie zaakceptuje, niepokoisz się i wewnętrznie kurczysz. Każdy dzień przynosi to samo wycieńczające zadanie. (…) Kłamstwo to oddaje nasze dobre samopoczucie psychiczne w ręce drugiej osoby. Daje ono ludziom sporą władzę nad nami i niektórzy chętnie to wykorzystują. Manipulacja – szczególnie ze strony najbliższych odbywa się zbyt łatwo. My zadowalacze, kończymy jako ofiary, które bardziej się troszczą o innych niż o samych siebie, i często ukrywamy naszą urazę i gorycz.”[2]
Robin Norwood amerykańska psychoterapeutka nazywa kobiety i zniewalającą ich serca fałszywą miłość jako „kobiety, które kochają za bardzo…” Są to kobiety, które z lęku przed samotnością uzależniają się od mężczyzn i toksycznej miłości, która z czasem przekształca się w miłość krzywdzącą, raniącą i manipulującą. Jest też druga odmiana tegoż kłamstwa. Kobiety w poszukiwaniu tego jedynego, uzależniają się od przygodnych wolnych i luźnych związków, bo tak bardzo czują się wartościowe kiedy są adorowane. Są też kobiety, które na kanwie kłamstwa wszytego w ich serce działają na podstawie wyparcia. Wysoce prawdopodobne, że wcześniej doświadczyły zranienia lub odrzucenia od mężczyzny i wyrzucają to co niewygodne, w efekcie reagują przez zaprzeczenie, wmawiając sobie mi facet nie jest do niczego potrzebny. I o ile to jest prawda, w którą należy uwierzyć, o tyle jeśli zbudowana jest ona na wyparciu krzywdy i wmówieniu sobie, że nie jest mi do niczego potrzebny a w głębi serca nadal wartości szukam w czynnikach zewnętrznych mogę tylko zamienić dostarczyciela mojego poczucia wartości i budować postawę niedostępnej wojowniczki z czasem może feministki. Nowym dostarczycielem mojego poczucia wartości, moim nowym bogiem może zostać sport, ciało, stanowisko w pracy, prestiż, kariera, które czasowo, acz skutecznie zapełniają pustkę serca ustawiając bożki tego świata na piedestał, które mają informować i dostarczać nam akceptacji i dowartościowania. Takie postawy niosą za sobą różne trudne do przewidzenia konsekwencje. Dlatego warto budować na prawdzie, bo ta zaowocuje prawdą a kłamstwo kłamstwem zaburzeniem a nawet dewiacją. Jestem głęboko przekonana, że warto uwierzyć i realizować ową prawdę, że szczęście i swoją wartość możemy dać sobie tylko my same z Bożą pomocą. Tylko wtedy kiedy poukładamy się same ze sobą, kiedy poodcinamy kłamstwom głowy, kiedy odnajdziemy prawdę o sobie i polubimy same siebie i zrozumiemy, że źródłem szczęścia będę ja sama i swoje egoistyczne i pełne bajek marzenia osadzimy na dojrzałej rzeczywistości, wówczas będziemy się uwalniały, zdrowiały, dojrzewały, umacniały i stawały gotowe do budowanie zdrowej miłości i relacji małżeńskiej , partnerskiej i rodzicielskiej
Kochanie za bardzo to potrzeba kontroli, to nieustanne bycie dla… dla męża.. dla dzieci… dla domu… dla pracy… I o ile na początku to może być atrakcyjne i dostarczać przyjemności dla obu stron to z biegiem lat już takie nie jest. A kobieta wie, że kiedyś to działało, kiedyś tak kupowała akceptację męża więc posuwa się dalej w swym „służeniu”. Między innymi dlatego kobiety tak bardzo się przepracowują a w efekcie mają wiele frustracji i niezadowolenia w sercu, że się tak poświęciły a działania nie zostały docenione. Kiedyś podczas rozmowy z małżeństwem, małżonek powiedział, że za żonę nie brałem służącej. Słuszna uwaga prawda?
Robin Norwood mówi o następującym syndromie całkowitego zespolenie z partnerem, który oznacza rezygnację z samodzielności. „Kobieta „kochająca za bardzo” składa tę ofiarę na ołtarzu miłości. Wymaga jej także od partnera. Ale im bardziej osoby pozostające w związku potrzebują siebie nawzajem, tym rośnie ich wzajemne uzależnienie. Uzależniona od mężczyzny kobieta staje się coraz słabsza, coraz mniej zdolna do samodzielnego życia, a przez to jej lęk przed samotnością się pogłębia. Robin Norwood w swojej książce „kobiety, które kochają za bardzo” określa to dosadnie: „Kochanie za bardzo może zabić”[3]
Tak, to słuszna uwaga. Wręcz przestroga. Kochanie za bardzo prowadzi do śmierci duchowej w niektórych przypadkach nawet fizycznej.
Miłość to nie ulotne uczucie. To postawa, to odpowiedzialność i dojrzałość. A Erich From mówi, że miłość to sztuka, której trzeba się nauczyć . „….miłość wymaga wiedzy i wysiłku”[4] i dotyczy to miłości do siebie i miłości małżeńskiej czy rodzicielskiej i miłości Boga.
„ Dla większości ludzi problem miłości tkwi przede wszystkim w tym, żeby być kochanym a nie w tym by kochać by umieć kochać. Dlatego też główną sprawą jest dla nich to, jak zdobyć czyjąś miłość, co zrobić, żeby wzbudzić uczucie. W pogoni za tym celem próbują różnych metod. (….) Metoda, szczególnie ulubiona przez kobiety, to dbałość o wygląd, która wyraża się w pielęgnacji ciała i strojach.”[5] A tymczasem „Miłość zaczyna się rozwijać dopiero wówczas gdy kochamy tych którzy nie mogą nam się na nic przydać”[6]
A po co o tym wszystkim piszę? Bo przeszłam przez wszystkie te etapy, z wszystkimi konsekwencjami tego niewolniczego mechanizmu. Jestem uwolnioną kobietą kochającą za bardzo. Najpierw błądzącą nieszczęśliwą nastolatką upatrującą szczęścia w chłopaku, który nie chciał kobiety podporządkowanej. Potem wyparłam potrzebę posiadania chłopaka/partnera i budowałam zawadiacką „silną” kobietę niezależną wręcz chłopczycę wielce wówczas nieszczęśliwą i małą w sercu. Wreszcie spotkałam obecnego mojego męża od którego próbowałam moje oczekiwania i nierealne marzenia wyegzekwować. Przez jakiś czas się udawało ? Niejednokrotnie sięgałam po manipulację, po łzy, po pretensje, po wyrzuty, po umartwianie się, po udawanie że mnie to czy tamto nie obchodzi wszystko to po to by postawić na swoim. Aż nasze relacje się zrujnowały. I pamiętam tę żałosną walkę o swoje potrzeby i ego. I niejednokrotnie walczyłam o istotne i potrzebne rzeczy. Dziś już jednak wiem, że wymuszaniem, pretensją, obrażeniem lub wymówką niczego nie zbudujesz a więcej stracisz. Mąż nie potrafił i nie chciał być moim bogiem a czasem chłopcem na posyłki. To nie było w porządku ani względem niego i ani względem mnie samej. To nie była zdrowa miłość. Cała relacja była fałszywa a w efekcie zrobiła się toksyczna. Bo mąż, któremu tak wysokie wymagania postawiłam nie miał ochoty pełnić roli jaką mu próbowałam narzucić, więc się wycofał. W konsekwencji zaliczyliśmy kryzys. Kryzys to dobry czas, często błogosławiony, w którym to wiele spraw się naprawia. W tym czasie zaczęłam dowiadywać i uczyć się o tym wszystkim co tu napisałam. Dopiero wtedy zaczęło się zdrowienie moje, męża i naszej małżeńskiej relacji. Dziś współpracujemy. Dziś budujemy na prawdzie miłość dojrzałą z Bogiem. I jestem docenia, dowartościowana, adorowana i kochana przez męża. I nie muszę tego kupować czy zabiegać o adorację. Bo nic mi się nie należy. Dlatego tak wiele kryzysów małżeńskich bierze się w momencie kiedy urodzi się pierwsze dziecko. I to nie jest wina dziecka tylko nas ludzi rodziców tego dziecka. Bo jeśli wcześniejsze życie budowaliśmy na kłamstwie, na braku zdrowej miłości i dojrzałości, wówczas wysoce prawdopodobne, że przyjdzie kryzys, bo trudności jakie pojawiają się przy narodzinach dziecka wiele weryfikują i ustawiają wiele rzeczy tam gdzie powinny być. To swoisty sprawdzian samych siebie ile jeszcze mam pracy do wykonania i jak dotąd budowałam. Jeśli tylko nadmuchiwałam atrakcyjny i piękny balon ten pęknie a iluzja pryśnie. Stanie się to dla naszego dobra bo w zgliszczach będzie leżała prawda i stworzy się możliwość budowania nowego, prawdziwego, dojrzałego i szczęśliwego życia. Dlatego dziecko to błogosławieństwo i nauka miłości a nie problem i kryzys.
W drogę moje drogie Panie po wolność serca!!
Zapraszam na szkolenie, które pomoże Wam uwolnić serce od bogów tego świata i osadzić własne cele na prawdzie i rzeczywistości
„Umysł jest swoim własnym miejscem i sam może uczynić niebo z piekła i piekło z nieba” John Milton
„Kochaj bliźniego swego jak siebie samego”. Pytanie jednak brzmi na ile kochasz samego siebie? W latach studenckich, zaliczając drugą sesję egzaminacyjną na pierwszym roku filozofii, niewiele brakowało, sama z własnej woli dałabym się zwieść kłamstwom, które siałam w swoim umyśle i nie podeszłabym do ważnego egzaminu z filozofii średniowiecznej zaliczającego semestr i jednocześnie pierwszy rok studiów. Na własne życzenie wylądowałabym na sesji poprawkowej, zaburzając tym swój komfort psychiczny w okresie wakacyjnym. Żebym chociaż była nie przygotowana do tego egzaminu. A tu zupełnie odwrotnie. Byłam przygotowana, bardzo dobrze jak się później okazało. Co się takiego stało? Otóż – na tamten czas zupełnie nie byłam świadoma procesów, które we mnie zachodziły. Lubiłam ten przedmiot. Uczyłam się do niego długo. Robiłam notatki. A jak przyszło co do czego bałam się podejść do egzaminu. Czego tak naprawdę się bałam? Między innymi nabudowanych w pewnym sensie karykaturalnych, własnych wyobrażeń. Wtedy uczyliśmy się w akademiku z grupą kolegów i koleżanek z roku. Nieustannie oceniałam siebie krytycznie i bardzo surowo na tle ich wiedzy. Nieustannie uważałam, że za mało umiem. Ponadto bałam się porażki, że źle wypadnę na egzaminie i wśród kolegów. Że będą o mnie źle myśleć, może obmawiać, może się śmiać, jeśli w moim mniemaniu źle mi pójdzie. Akceptacja otoczenia i kolegów była wówczas dla mnie bardzo ważna. Egzaminy na filozofii w tamtych latach zdawało się ustnie. Były one dla mnie bardzo stresujące. Bałam się, że jak mi nie pójdzie, to co o mnie pomyśli profesor i koledzy? Pisemny egzamin jest trochę incognito a tu patrzy się w oczy swojemu profesorowi, i tak głupio źle wypaść 😉 Bałam się ośmieszenia. Kiedyś w latach wczesnego szkolnictwa doświadczyłam takiej przykrości i na tyle się ona zakorzeniła, że później często rezygnowałam z ważnych przedsięwzięć z obawy przed tamtym dziecięcym, zgoła trudnym i przykrym doświadczeniem. I tak ten kłamliwy wewnętrzny galimatias myślowy powodował, że się z wielu zadań wycofywałam i traciłam szanse jedna po drugiej. Jak już nie mogłam się wycofać i przyparta do muru poszłam na egzamin ustny. Okupiłam to jednak niebotycznym stresem. Wszystko dlatego, że żyłam w wirtualnym świecie nierealnych oczekiwań względem siebie. Wiecznie byłam z siebie niezadowolona. Nie wierzyłam w siebie, w swoje możliwości i nie lubiłam siebie w tamtym okresie. Według mnie za wolno czytałam, za mało rozumiałam z tego co czytam, inni byli weselsi, zabawniejsi itd. Nieustannie odnosiłam siebie do innych. A z lęku przed porażką wolałam się wycofać. Lepiej nie ryzykować, żeby mi przypadkiem korona z głowy nie spadła. Takie wysokie wymagania na siebie nałożyłam, że chodziłam spięta jakbym kij połknęła 🙂 Do tego wszystkiego bardzo zależało mi żeby otoczenie mnie akceptowało i lubiło. Jak sobie przypomnę ten okres wszak młody, to jednak mało szczęśliwy on był. Przebierałam maski zręcznie jedną po drugiej, zgodne z moimi wyobrażeniami jaka mam być. Nie jaka jestem, tylko jaka mam być. Jaką będą mnie ludzie akceptować i szanować. Żyjąc w tym kompletnym oderwaniu od rzeczywistości przyszedł czas, by zmierzyć się sama ze sobą, ze swoimi demonami przeszłości i w tym konkretnym przypadku opuścić swoją strefę komfortu i wyjść na ważny egzamin zaliczający semestr. I co ja robię? Układam się do łóżka i głośno oświadczam, że nie idę bo na pewno obleje. Uprawiam sama ze sobą zręczny monolog wewnętrzny, że pójdę na sesję poprawkową jesienią a przez wakacje będę się jeszcze uczyć i we wrześniu będę super przygotowana. Znacie to? Odkładanie zadań i usprawiedliwianie się? Na moje szczęście zadzwoniła siostra i mnie skutecznie zmotywowała do wyjścia z pokoju. Na egzamin dojechałam. W wielkim stresie weszłam. Mimo początkowych kłopotów ze składnią zdań, które generował wysoki poziom stresu, odpowiedziałam na trzy zadane pytania. Podczas odpowiadania napięcie się rozładowało a ja rozkręciłam się do tego stopnia, że profesor zatrzymywała mnie i wyszłam z piątką 🙂 Jakież było moje zaskoczenie, że otrzymałam tak wysoka ocenę. Przecież to było niemożliwe i z tego niedowierzania nawet nie potrafiłam się cieszyć.
Takim oto sposobem, samą siebie unieszczęśliwiałam i nie rzadko podejmowałam autodestrukcyjne decyzje. Np. pierwotnie chciałam iść na psychologię, jednak nie wybrałam tego kierunku i poszłam na filozofię, bo z góry założyłam, że się nie dostanę 🙂 A Filozofia jak się później okazało, nie była takim prostym kierunkiem i też trzeba było zdać egzamin, żeby się tam dostać. Takie są skutki kiedy poddajemy się naszym destrukcyjnym myślom i wyobrażeniom. Nikt nie jest od tego wolny.
Mimo, że początkowo minęłam się z prawdą co do wyboru właściwych studiów, to nieco później i trochę na około dotarłam do zawodu który chciałam wykonywać. Dzięki życiowym „pomyłkom” mam szersze doświadczanie na wielu płaszczyznach zawodowych i rozwojowych. Ustne egzaminy z Filozofii spowodowały oswojenie się z moimi lękami przed wystąpieniami i weryfikacją wiedzy twarzą w twarz. Na koniec studiów właściwie wolałam ustną wersję zaliczeń. Bo znałam od razu ocenę, można też było z profesorem porozmawiać nawet jeśli się czegoś rzeczywiście nie wiedziało, albo było słabo przygotowanym. Każdy wykładowca akademicki był też po prostu człowiekiem. Te egzaminy/zaliczenia trochę zbliżały i budowały relację. To była duża przewaga nad suchymi pisemnymi egzaminami. Ta wiedza niejako żyła. Dzięki Filozofii nauczyłam się myśleć poza schematami. To była wielka wartość tych studiów jak się później okazało. Wierzę, że każdy ma swoją drogę do celu i nie zawsze ona jest prosta i bezpośrednia. Do zagadnień psychologicznych zawsze mnie ciągnęło. Zbiegiem różnych okoliczności odkryłam swoje „ja”. Odkryłam kim jestem, co lubię, co czuję i co myślę. Zaczęłam pracę nad sobą. Odkryłam, że byłam dla siebie bardzo surowa i źle siebie traktowałam. Tak samo też odnosiłam się do otoczenia. Poddawałam ich równie surowej krytyce i ocenie. Sama sobie codziennie nakładałam ciężkie kajdany, to czemu inni mieli mieć lżej? Szczęściem Bożej łaski dotarłam do wiedzy i ludzi poprzez których znalazłam klucz do zniewalających mnie kajdan. Odkryłam prawdę i uczę, się żyć bliżej siebie. Bezcenne doświadczenie.
„Ja fałszywe kocha „za coś” lub „po coś” – wyłącznie do momentu, w którym odnosi subiektywną, egocentryczną korzyść”.1
Kiedy to sobie uświadomiłam postanowiłam zawalczyć o „Ja prawdziwe” obiektywne i bezinteresowne. Podjęłam wówczas trud zmiany życia z samą sobą i bardzo szybko odetchnęłam z ulgą. Odrzuciwszy ciężkie kajdany nieprawdy, wkroczyłam na drogę przyglądania się sobie, poznawania siebie akceptowania siebie. Pomagała mi w tym czytana literatura, Bóg, rekolekcje, wspólnota małżeńska (www.spotkaniamalżeńskie.pl) i różne kursy/szkolenia/warsztaty, kolejne studia. O wiele lżej się żyje kiedy nie trzeba nikogo udawać. Codziennie rewiduję swoje myśli co one mi robią i czy są prawdziwe. Przyglądam się swoim emocjom i potrzebom. Nie chcę już marnować szans, krzywdzić bliskich tylko ze względu na swoje fałszywe wyobrażenia i lęki. Kiedyś nie lubiłam swojego wzrostu, garbiłam się chcąc być niższa. Walczyłam z moim wzrostem. Gdy nadszedł moment akceptacji polubiłam swoje „trampki”. Już nie zastanawiam się jakby to było fajnie gdybym była niższa. Jakby to było fajnie założyć wysokie szpilki. Już nie napinam się gdy słyszę pytanie ile masz wzrostu? Spokojnie odpowiadam 185cm. Niektórzy bardziej śmiali pytają o męża czy też jest tak wysoki? Odpowiadam, że ma to szczęście i jest. A do ślubu szłam w balerinach. Było bardzo wygodnie i po mojemu 🙂 Życie to zmiana i trudności. Wolę jednak wkładać codzienny wysiłek w życie w wolności i zgodności z samą sobą niż nieść ciężką maskę i walczyć o jej utrzymanie w psedo wygodnym życiu pełnym nie realnych oczekiwań, nie wiary, nieprawdy, nie akceptacji i lęku. Wybieram siebie a nie wyobrażenia o sobie, wybieram rozwój i prawdę.
„Myśli przekonania, postawy i uczucia kształtują nasze zachowanie. (…) Błędne postawy, przekonania i myśli powstrzymują Cię i hamują naturalny przepływ. „Jesteś taki, jak o sobie myślisz” jest zasadne nawet bardziej niż „jesteś tym co jesz” Twoje myśli będą nieustającym źródłem asertywności, jeśli wyeliminujesz bezproduktywne myślenie. 2
Bo „Pełna radości samoakceptacja jest powołaniem do asertywności, do szacunku dla samego siebie, do umiejętności wyrażania samego siebie w sposób otwarty i szczery”.3
I „nie ma wielkości tam, gdzie brak prostoty, dobroci i prawdy”4.
Kochajcie i akceptujcie siebie. To pierwszy krok do wolności, odpowiedzialności i asertywności
„Tylko szczerość może wprowadzić mnie na prostą drogę ku dojrzałości. W innym wypadku stracę kontakt z rzeczywistością. Zdołam poznać siebie, jeśli zapanuję nad moimi reakcjami i wezmę odpowiedzialność za moje emocje i zachowanie. Wówczas zacznę wzrastać”1
Nie jest to jednak zupełnie prosta sprawa. Szczególnie w dzisiejszej dobie cyfryzacji, pędzącego świata, wysokich wymagań i szybkiej informacji, ponieważ trudno o wyciszenie i skupienie. Dojrzałość emocjonalna i szczerość względem samego siebie, wymaga codziennego treningu uważności na przeżywane emocje, które generują się w nas zupełnie mimowolnie. Czy tego chcemy czy nie. Wywoływane są przez spotykające nas zdarzenia, kontakty z ludźmi, nasze myśli, spostrzeżenia, wyobrażenia i przekonania. Cała pula instrumentów, która gra i wywołuje przeróżne emocje. W kilka chwil możemy przejść od spokoju i relaksu po wysokie napięcie i niepokój. Wszystko zależy od tego co nas spotkało, co przeżyliśmy o czym pomyśleliśmy. Obserwuję to zjawisko często u moich dzieci. Starszy syn świetnie się bawi zachwycony nową bazą! Nagle jakieś niepowodzenie wprowadza „katastrofę” emocjonalną. Krzyk i łzy. Złość i rozczarowanie rządzą. „Głupia paleta się przesunęła i zepsuła wejście do bazy i teraz nie da się tam wejść! Krzyczy jednocześnie płacząc i dławiąc złość!
Zachowując spokój pytam: Adasiu a ruszałeś tą paletą?
Tak trzeba było przesunąć, żeby wejście było większe!! krzyczy przez łzy.
No dobrze, ale gdybyś jej nie ruszał to sama by się nie przesunęła i nie zagrodziła wejścia? Podpytuję delikatnie.
Tak, ale głupia ta paleta bo się przesunęła inaczej niż chciałem.
Ale jednak to Ty ją ruszałeś?
Tak!! i teraz nie mogę tam wejść!!
Czyli jakbyś nie ruszał nic by się nie zepsuło?
Tak!! ale to wejście jest za wąskie i trzeba przesunąć.
Ach tak, rozumiem. Czyli potrzebujesz szerszego wejścia i próbowałeś przesunąć paletę. Okazało się jednak, że jest za ciężka dla Ciebie i się przesunęła nie tak jak chciałeś i zagrodziła wejście?
No tak….. już jakby spokojniejszy.
Widzisz Adasiu, to nie paleta jest głupia tylko źle oszacowałeś swoje siły i nie poradziłeś sobie z ciężarem tej palety. Jest jeszcze dla Ciebie za duża i za ciężka. Jeszcze trochę musisz podrosnąć. Ale podjąłeś się tego wyzwania sam. To znaczy, że jesteś bardzo samodzielny.
Mała iskra w dziecięcych ozach i przebłysk uśmiechu pojawia się na twarzy.
Jeszcze jednak nieco nadąsany burczy, że ta paleta i tak jest głupia.
A dlaczego? pytam
Bo jest ciężka!
Wiele rzeczy Adasiu w życiu jest ciężkich, dobrze jest wtedy prosić o pomoc.
Następnym razem przyjdź i poproś o pomoc, przesuniemy ją razem, albo jak ja nie dam rady to z tatą to zrobisz. Będzie mniejsze ryzyko, że sama się przesunie albo nie daj Boże spadnie i zrobi Ci krzywdę.
Choć zobaczymy teraz razem co się wydarzyło kiedy się z nią szarpałeś. Spróbujemy to naprawić.
Następnym razem, gdy coś będzie zbyt trudne lub za ciężkie dla Ciebie proś o pomoc. Dobrze?
Dobrze…
Emocje opanowane, potrzeba znaleziona, rozwiązanie wcielone w życie. Mamy sukces!! Nie zawsze idzie tak łatwo i mądrze. Codziennie wkładam wysiłek, by większość podobnych trudności rozwiązywać w spokoju, z empatią i w zrozumieniu. Takich i innych sytuacji przerabiamy codziennie po kilka razy. Każdy rodzić to zna i każdemu rodzicowi jest w takich sytuacjach trudno.
I nie zawsze udaje mi się zastosować wspierające podejście do problemu. Z bólem przyznaję, że bywają i takie sytuacje: Wchodzę do łazienki i kolejny raz ręcznik zwinięty w kulkę leży na podłodze. Napełnia mnie złość! Przysłowiowa para z uszu idzie i krzyczę.. Adam!! Chodź tu natychmiast! Kolejny raz ręcznik w łazience na ziemi. Ile razy można mówić!! Wiesz, że mnie to złości jak nie odwieszasz ręcznika na miejsce tylko rzucasz na ziemię. Wszyscy po nim depczą i jak przyjdzie co do czego nie ma w co rąk wytrzeć! Do Ciebie można jak do słupa gadać. Proszę i proszę a tu nic! Ręce już mi opadają…… Co z Tobą??
Adaś stoi ze spuszczoną głową i cierpliwie czeka aż mama się wykrzyczy. Nie ma szansy nawet się wytłumaczyć. Już dawno zapomniał, że ręcznik rzucił na ziemię, że w ogóle go używał. Robi wielkie oczy ze zdumienia i za chwilę już nie potrafi nic powiedzieć. Jest przestraszony.
Po chwili rewiduję to co powiedziałam i jak się zachowałam. Napełnia mnie wstyd i mam wyrzuty sumienia. Źle się czuję, że wybuchłam gniewem. Adaś się mnie bał. Przykro mi, że tym razem nie dałam rady. Jednak biorę to na siebie. Nie tłumaczę sobie, że to jego wina bo 100 razy już mówiłam mu, że ręcznik ma wisieć jak się wytrze. Kiedy się uspokoję robię drugie podejście.
Adasiu przepraszam, że nakrzyczałam na Ciebie…. Na prawdę złości mnie jak nie odwieszasz ręcznika na miejsce. Nie powinnam jednak po Tobie tak krzyczeć. Widziałam, że byłeś przestraszony. Mam Rację? Noo – odpowiada. Jednak na przyszłość bardzo Cię proszę byś pamiętał i odwieszał ręcznik na miejsce. Już wielokrotnie prosiłam Cię byś to robił. Jak nie odwieszasz ręcznika na miejsce czuję się lekceważona a wtedy też się złoszczę. Dziś nie udało mi się nad moją złością zapanować i na Ciebie mocno nakrzyczałam. Pewnie źle się z tym czujesz co? Yhm… Chcesz mi coś powiedzieć? Nic. Nie lubię jak po mnie krzyczysz!! Wiem…. Jest mi przykro, że tak się stało i Przepraszam jeszcze raz. Wybaczysz mi? Tak. Potrafisz mi powiedzieć jak się z tym czujesz? Jest mi smutno. Masz prawo być smutny. Chcesz się przytulić? Zapamiętasz, że bardzo mi zależy by ręcznik lądował na haczyku po wytarciu rąk? Będziesz go odwieszał? Tak. Dziękuję. Kocham Cię! Też Cie kocham mamusiu.
Obie te sytuacje pewnie można było wielorako rozegrać. Moim zdaniem, w tego typu sytuacjach najważniejsza jest szczerość i uczciwość. Wiele mam robi sobie wyrzuty jak nakrzyczy na swoje dziecko. Wiem. Sama przez to przechodziłam i nadal przechodzę. Jednak uważam, że samo nakrzyczenie na dziecko nie jest kluczowe. Kluczowa jest codzienność. Dziecko codziennie potrzebuje czuć się kochanym i bezpiecznym. Wtedy wzrasta. I nawet jeśli się zdarzy nakrzyczeć, uczciwie później rozmawiajmy z dziećmi. Uczą się też wtedy, że mama i tata mają swoje granice i nie można ich przekraczać. I biorą odpowiedzialność za swoje emocje i zachowanie. Nigdzie nie ma idealnych warunków, idealnych zachowań, idealnych ludzi. Nasze emocje, czasem płatają figle. Jeden moment, może wszystko zmienić. Ponadto fizyczne okoliczności kiedy jesteśmy zmęczeni, nie wyspani czy zestresowani naturalnie obniżają odporność emocjonalną. Dlatego droga ku dojrzałości emocjonalnej jest rodzajem codziennej emocjonalno – umysłowej dyscypliny. Ważna jednak jest droga i mimo wpadki konsekwentne powroty na obraną ścieżkę rozwoju. Nie jest to łatwe zadanie. Szczególnie gdy się uświadomi pewien obraz, który przeczytałam w książce PSTRYK Jak zmieniać, żeby zmieniać.
(…)Haidt twierdzi, ze nasze emocje są słoniem, a rozum jeźdźcem. Jeździec siedzi na słoniu, trzyma wodze i wygląda na szefa. Kontrola sprawowana przez jeźdźca okazuje się jednak niepewna, gdyż w porównaniu ze słoniem jest on bardzo mały. Gdy jeździec i sześciotonowy słoń nie zgadzają się co do kierunku jazdy, jeździec zawsze przegrywa. Słoń ma miażdżącą przewagę” 2
Samo podjęcie decyzji i włożenie wysiłku w codzienny trening by słonia i jeźdźca uplasować w tym samym kierunku by efektywnie kontrolować ich współpracę jest już wielkim krokiem ku wędrówce do dojrzałości emocjonalnej. Nikt nie jest idealny w związku z tym warto zgodzić się z faktem, że póki żyje będę popełniać błędy. Ważne by je przyjąć i wyciągnąć wnioski. Z taką postawą porzucenie fałszywych i zniewalających mechanizmów obronnych staje się łatwiejsze. Według mnie najtrudniej porzucić obwinianie i usprawiedliwianie. W istotny sposób utrudniają one budowanie dobrych i łagodnych relacji z otoczeniem. A jak jest u Was?
„Unoszenie się gniewem i mówienie, że się ma „wybuchowy charakter” lub gorącą krew” jest unikiem za nasze zachowanie. Nie chodzi tu bowiem ani o wybuchowość, ani o krew, lecz o przyzwyczajenie. (…) Naciśnięcie określonego guzika wywoła określoną odpowiedź. Stajemy się niewolnikami naszych przyzwyczajeń, „tresowanymi zwierzętami” skaczącymi przez „obręcze” przyzwyczajeń. Bardzo łatwo jest dać byle jaką odpowiedź na wyzwanie sytuacji, np. tracąc cierpliwość. Jeśli jednak pozwolimy, aby weszło nam to w krew, zatrzymamy się – a raczej utkniemy w tym punkcie naszego rozwoju osobistego. Naturalną skłonnością w takich sytuacjach jest obwinianie za naszą reakcje innych ludzi lub samych sytuacji.” 3
Będąc w kryzysowej sytuacji życiowej, kiedy doświadczałam różnych perturbacji związanych ze zdrowiem moich dzieci, było mi bardzo blisko do obwiniania całego świata o wybuchy mojego gniewu, bezradności, buntu czy złości. Gdybym zrobiła unik od odpowiedzialności i usprawiedliwiła, że mam prawo tak się zachowywać, bo jest mi ciężko i jestem zmęczona. Bo Bóg mnie pokarał nieśpiącym, płaczliwym i chorującym dzieckiem! Wówczas sprowadziłabym na siebie i swoją rodzinę poważne emocjonalne kłopoty. Samej sobie dałabym przyzwolenie na złe i krzywdzące zachowanie, które szkodziło by mnie samej i mojej rodzinie. A w rzeczywistości by nie pomagało nikomu. Sama uwięziłabym się w spirali trudnych emocji, reagowania usprawiedliwieniami i obwinieniami. Pozwalając „słoniowi” rządzić wprowadziłabym powolną autodestrukcję. Jeździec zepchnięty do konta nie miał by siły przebicia.
„Pełna odpowiedzialność za nasze zachowanie umożliwia nam rozpoznanie i rewizję naszych reakcji. Znajdziemy się wtedy z pewnością na ścieżce wiodącej ku wewnętrznemu spokojowi i osobistemu szczęściu. Nie możemy zmienić świata według naszych upodobań, możemy jednak zmienić nasz sposób reagowania na ten świat.” 4
W ubiegłe lato, byłam jeszcze wtedy w ciąży z drugim synem. Jechałam z Adasiem na rehabilitację do ośrodka. Mieliśmy konkretną godzinę i był to środek szczytu komunikacyjnego. Do tego zapomniałam, że jedna z głównych ulic centrum miasta jest zamknięta a miasto pogrążone w bezlitosnych korkach. Nie wyjechaliśmy odpowiednio wcześniej i przez moje zapomnienie nie mieliśmy wymaganego zaplecza czasowego. Było do przewidzenia, że się spóźnimy. Jeszcze jednak walczyłam, jechałam szybko i nerwowo, wybierając jak najszybszy w moim mniemaniu kierunek jazdy. Utknęłam na dobre w centrum. Coś burczałam pod nosem i narzekałam na korki i całe miasto. Znacie to prawda? Czułam jak zalewa mnie fala frustracji i irytacji na innych kierowców. Zupełnie nie zważałam na to, że obok siedzi mój syn i odbiera jak radar całą sytuację, którą ja dowodziłam a mną rządziły nie kontrolowane emocje.
Uruchomiłam mechanizm obwiniania i usprawiedliwiania zupełnie bezwiednie. Bo przecież wiedziałam, że są korki z powodu remontu. Znałam godzinę na którą mieliśmy dojechać do ośrodka. Kiedy obrałam fałszywy kierunek obwinień i usprawiedliwień postawiłam siebie w pozycji ofiary. To nie ja jestem winna temu, że się spóźnimy. To te okropne miasto jest temu winne z Prezydentem na czele!
W pewnym momencie jakby z czeluści rzeczywistości przebijają się słowa, wówczas czteroletniego mojego syna. Mówi do mnie ściągając mnie tym samym na ziemię: „Mamo ale i tak już nic nie możesz teraz zrobić prawda?” Dociera powoli do mnie to pytanie. Otrząsam się jakby nieco zdumiona tym pytaniem. Odpowiadam: prawda Adasiu. Wielka prawda. „To po co się złościć?” Odpowiedziałam mu: Masz rację. Bardzo mądre spostrzeżenie. Dopiero on mnie zatrzymał w spirali obwinień na której kanwie rosła frustracja. Kiedy się na tym złapałam, a w zasadzie złapał mnie mój syn, od razu się zdyscyplinowałam i wewnętrznie odpuściłam. Prawda jednak była taka. To ja zawaliłam! Nie cały świat jest winien tej sytuacji tylko ja! Bo zapomniałam i nie wyjechałam odpowiednio wcześnie. Niosę tego teraz konsekwencje. Jak się już tak zdarzyło, trzeba przyjąć jak jest. Spóźnimy się i trudno. To ja jestem za to odpowiedzialna i aktualnie nie mogę niczego zmienić. Kiedy zmieniłam kierunek myśli od razu z za roga wychylił się spokój, łagodniejsze usposobienie i uśmiech na twarzy. Emocje są krótkotrwałe i ulotne jednak swoimi myślami możemy je podsycać lub gasić ich moc. Jeżeli mamy świadomość tego co czujemy zwiększamy swoją szansę by świadomie zarządzić sytuacją i pokierować nią efektywnie.
Wówczas kiedy syn mnie zatrzymał, poczułam dumę, że nauka nie idzie w las i syn już wie, już potrafi łapać, nazywać i obserwować emocje oraz konkretne sytuacje. Potrafi wnioskować i komunikować. Jeszcze nie potrafi działać, z racji jego wieku ma do tego pełne prawo. To było piękne i motywujące do podejmowania dalszych wysiłków do życia dialogiem. W zgodzie z sobą w odpowiedzialności za siebie i innych.
„Jednym z najtrudniejszych zadań, przed którym stajemy, jest wzięcie odpowiedzialności za to, jak się czujemy i jak działamy. Jako ludzie mamy naturalną skłonność do obwiniania innych o to, że czujemy się nieszczęśliwi, i o to, co zrobiliśmy. Jednak obwinianie kogoś lub czegoś o nasze uczucia lub działania jest niewłaściwe”5
Dlatego do dzieła moi drodzy czytelnicy! Wyruszmy razem w drogę podejmowania odpowiedzialności za swoje emocje i zachowanie. Ja już wiem, że warto. Sprawdźcie i Wy. Podejmując ten trud stawiamy siebie w pozycji silnych i decyzyjnych. To my decydujemy o swoim życiu i tym jak się zachowamy w danej sytuacji. Wówczas jesteśmy wolni, w takim rozumieniu, że to my decydujemy a nie nasze emocje. Stawianie siebie w pozycji ofiary i niemożnych do wzięcia odpowiedzialności za nasze działanie i reagowanie to również podjęcie decyzji i zgoda na bycie więźniem własnych emocji i mechanizmów obronnych. Naszym obowiązkiem jest uczyć dzieci odpowiedzialności za przeżywane emocje i późniejsze działanie. Jednak, żeby nauczyć tego własne dzieci, wpierw sami potrzebujemy się tego nauczyć. Wspólnie ruszajmy w drogę ku dojrzałości emocjonalnej, wolności i odpowiedzialności bo tego chce od nas Bóg. On chce byśmy byli wolni i odpowiedzialni, dzięki temu wewnętrznie szczęśliwi. Diabeł z kolei chce byśmy byli zniewolonymi nieszczęśliwymi ofiarami. Do nas należy wybór. Wybierz dobrze i w swoją wędrówkę zabierz Boga.
„Czekając aż przyjaciel kupi gazetę, Harris zauważył, że sprzedawca był wyraźnie ponury i kłótliwy. Spostrzegł także, iż jego przyjaciel był dla tego człowieka miły i serdeczny. Gdy razem z przyjacielem odchodzili od kiosku, Harris zapytał:
Czy ten człowiek jest zawsze taki wredny?
Niestety tak – odpowiedział przyjaciel
A Ty zawsze jesteś dla niego miły? – indagował dalej Harry
Oczywiście – odrzekł przyjaciel
Dopiero teraz Harris zadał pytanie, które nurtowało go od początku:
Dlaczego?
Przyjaciel Harrisa musiał się przez chwilę zastanowić.
Ponieważ – wyjaśnił w końcu – nie chcę, żeby on czy ktokolwiek inny decydował jak mam się zachować. O tym, jak ja zareaguję, decyduję tylko ja. Ja działam a nie reaguje.
To jedno z najistotniejszych osiągnięć w życiu: działanie, a nie reagowanie – mruknął pod nosem Harris.”1
Emocje są ulotne i krótkotrwałe, jednak ich siła jest znacząca a wartość wielka i nieraz kluczowa.
„Uczucia i emocje są nam potrzebne. Wszystkie bez wyjątku nam służą. Gdyby było inaczej, nie zostalibyśmy w nie przez matkę naturę wyposażeni. Uczucia pozwalają nam poznać, jaki jest nasz stosunek do rzeczywistości, ułatwiają nam kontakt ze światem, kierują naszym zachowaniem. Są źródłem informacji o nas samych – opowiadają o wszystkich naszych potrzebach, dają energię pozwalającą je zaspokoić. Przykre uczucia podpowiadają: coś tu jest nie w porządku, trzeba tu coś zmienić, a przyjemne otwarcie głoszą: to jest właśnie to, zrób to jeszcze raz!” 2
„(…)wszystkie emocje obejmują stan umysłowego i fizjologicznego pobudzenia koncentrującego się na jakimś zdarzeniu ważnym dla danej jednostki”3
Zanim mój drugi syn się urodził wiele tygodni spędziłam w szpitalu na oddziale patologii ciąży. Kiedy już się urodził sporo chorował przez pierwsze miesiące swojego życia. Starszego syna również nękały kłopoty ze zdrowiem i co chwilę lądowaliśmy w szpitalach z dziećmi. Młodszy syn, który dopiero co się urodził prawie w ogóle nie spał przez pierwsze pół roku swojego życia. Walczyłam o każdą chwilę snu przesiadując z nim w fotelu większość nocy i dni zamknięta w pokoju, bo nie potrafił spać samodzielnie w łóżku. Nie sypiał dobrze nawet trzymany na rękach. Nieustannie wymagał docisku, i bujania. Wpadał w serię drzemek a nie w mocny zdrowy i regenerujący sen. Wymagał ciągłej stymulacji. Był w ciągłym czuwaniu i napięciu. Byłam okropnie zmęczona. On też! W tamtym okresie przeszywający na wskroś lęk i zagrożone poczucie bezpieczeństwa powodowały, że tylko wegetowaliśmy by przetrwać. Permanentne zmęczenie i ból głowy odczuwalny niemal codziennie, powodował u mnie kiepskie samopoczucie i ciągłe rozdrażnienie. Umysł z braku snu miałam jakby ściśnięty w imadle. Z bezsilności i buntu niejednokrotnie łzy same płynęły po policzkach kiedy po prostu chciałam spać. Płacz niemowlęcia, kiedy jest silny i nie dający się uspokoić, głęboko wpływa na układ nerwowy matki i w zasadzie całej rodziny. Kiedy ustępował czułam się wyczerpana psychicznie i fizycznie jakbym kilka ton węgla zwaliła do piwnicy. Zdarzało się, że warczałam na męża i otoczenie. Ta kompletnie chaotyczna i nie dająca się ustabilizować w tym czasie sytuacja przyczyniała się do nie kontrolowanych wybuchów przeżywanych trudnych emocji. Zupełnie nie miałam czasu dla starszego syna i kiedy chciał się pobawić często mu odmawiałam. Zdarzało się, że robiłam to nerwowym tonem od razu mając wyrzuty sumienia w sercu, że jestem nie miła i nie potrafię inaczej w danym momencie. Jedyne co wtedy mówiłam sobie, że to minie i w modlitwach prosiłam Boga o siły i wsparcie. Wierzyłam, że to wszystko jest po coś, bo zwykle wszystko w życiu jest po coś. Kiedy zbierałam się w sobie rozmawiałam ze starszym synem, że to chwilowe i jeszcze trochę trzeba poczekać i wszystko się po układa. Przepraszałam go za swoje zachowanie. Tłumaczyłam, że to nie jego wina. Mówiłam mu o moich emocjach. Próbowaliśmy lokalizować co on czuje. Prosiłam o cierpliwość. Mąż też wiele mu tłumaczył, wspierał i towarzyszył mu kiedy mnie nie było. Wyjątkowo dobrze to znosił. Z mężem staraliśmy się przetrwać z jak najmniejszymi obrażeniami. Nie lubiłam siebie w tym okresie. Pamiętam jak w jedną noc nawrzeszczałam na męża, że nie dam już dłużej rady i ma natychmiast wstać i zająć się dzieckiem mimo że idzie rano do pracy. W nagrodę zrobił mi piękne śniadanie:) Pamiętam, że było mi wstyd bo agresją wylałam swój żal, zmęczenie i wściekłość. Wielokrotnie zdarzało się, że w środku nocy spacerowałam po całym mieszkaniu z płaczącym dzieckiem na rękach i nie można mu było pomóc, bo bolał go brzuszek. Dodatkowo miał spore kłopoty z napięciem mięśniowym, które powodowało, że ciągle się prężył i wyginał. Jego kłopoty neurologiczne utrudniały mu wyciszenie. Czułam wtedy palącą wściekłość i obezwładniającą bezsilność. Dla mnie, człowieka czynu, zadaniowca przyjęcie braku rozwiązania było bardzo trudne. Wewnętrznie wściekałam się na siebie, na męża, na Boga, nawet na te kilkumiesięczne niemowlę i na cały świat wokół. Przeżywałam istną wojnę z samą sobą. W najtrudniejszych momentach przeżywałam bunt i brak zgody na te wszystkie perturbacje i permanentne zmęczenie, które eskalowały trudne emocje. Nie miałam czasu, żeby się umyć czy ubrać. Jak nie jechałam z dziećmi do lekarza zdarzało się, że w szlafroku cały dzień biegałam z dzieckiem w ramionach niejednokrotnie ze łzami i zaciśniętymi ustami. A w domu był drugi syn, który również potrzebował by się nim zająć. Trzeba było działać, by tę sytuację naprawić. Podjęłam decyzję o nawiązaniu współpracy z trenerką ds. snu dziecięcego. Błażej osiągnął wymagane 6 m-cy życia i ruszyliśmy z miejsca. Zastosowawszy wszystkie zalecenia, wkładając przy tym sporo wysiłku i konsekwencji udało się szczęśliwie poukładać codzienność. Dzień nabrał planu i zdrowego rytmu. Wypoczęłam i ja i cała rodzina. Błażej, bo tak ma na imię mój drugi syn, zaczął przesypiać nieprzerwanym snem w swoim łóżku całe noce i dwie drzemki w ciągu dnia. To jest niesamowite, że da się z dzieckiem wytrenować umiejętność samodzielnego zasypiania przy zastosowaniu konkretnych stałych zasad i rytmów około-dobowych. Syn dzięki temu wyciszył się i wiele lepiej współpracował podczas rehabilitacji. Zaczął łagodnieć. Wreszcie zaczęłam się cieszyć powtórnym macierzyństwem. Uroczym uśmiechem wynagradzał mi przebyty trud. Postępy rozwojowe jakie pokonywał dzięki ćwiczeniom i rehabilitacjom dodawały otuchy. Zyskałam czas by pobawić się ze starszym synem, który cierpliwie czekał i codziennie modlił się o zdrowie i dobry sen dla brata i jak już się doczekał powiedział „mamo, cieszę się, że możesz się ze mną pobawić” Z mężem odzyskaliśmy wieczory i czas dla siebie. Odetchnęłam z ulgą i wiedziałam, że teraz już będzie dobrze.
Gdybym jednak wcześniej nie pracowała nad zdrową komunikacją z samą sobą. Gdybym nie lokalizowała swoich emocji i nie uczyła się rozpoznawać co one do mnie mówią i o jakich potrzebach mnie komunikują. Nie wierzyłabym w Boga. Przeszłabym ten kryzys o wiele bardziej emocjonalnie poobijana, i o wiele więcej krzywdy wyrządziłabym starszemu synowi i mężowi. Wysoce również prawdopodobne, że pogrążyłabym się w depresji. Gdybyśmy z mężem wzajemnie nie uczyli się dialogu ze zrozumieniem swoich emocji i reakcji z nich wynikających te miesiące totalnego chaosu mogłyby mieć fatalne skutki dla życia mojej rodziny i nas drugi raz wykoleić. Wysoce prawdopodobne, że wpadlibyśmy w smutną spiralę obwinień, usprawiedliwień, pretensji, braku zrozumienia i zaufania co mogłoby pogrążyć w kryzysie nasze relacje. Mogłabym się również trwale zniechęcić do macierzyństwa. Dzięki wysiłkowi jaki codziennie wkładamy w budowanie relacji drogą komunikacji i dialogu udało nam się zachować względny spokój. Bo jeśli pojawiały się niekontrolowane wybuchy gniewu, buntu, żalu, złości – pojawiała się też później refleksja. Co się podziało? Dlaczego? Co powinnam zmienić? Czego potrzebuję? Brałam odpowiedzialność za swoje emocje nie szukając winnych i usprawiedliwień. Rozmawiałam z synem i mężem o tym co się wydarzyło. Jeśli ktoś został urażony przepraszałam i wspólnie szukaliśmy rozwiązań, by zapobiegać podobnym sytuacjom później. Mieliśmy świadomość tego, że aktualnie jest trudno i mamy kryzys, ale przejdziemy go i wszystko się uspokoi. To tylko kwestia czasu. Dziś wiem, że to był tylko kolejny egzamin z życia. Egzamin z wcześniej pozyskanych umiejętności. Ile są warte? I czy w kryzysie potrafię je stosować? Bo jeśli chcę coś Wam moi drodzy czytelnicy przekazać muszę i chcę wiedzieć o czym piszę. Jeśli na warsztatach chcę pokazywać jak trenować umiejętności komunikacyjne budując przy tym postawę i zachowania asertywne muszę i chcę wiedzieć o czym mówię i czego uczę. To wszystko stało się dzięki Bożej łasce i codziennej pracy w uświadamianie sobie jakie mam emocje co one mi mówią i czego potrzebuję i jak tym zarządzić, bym ja i moja rodzina była bezpieczna. Dziś wiem, że ten egzamin udało się zaliczyć.
Odkąd ćwiczę uważność na przeżywane emocje i lokalizuję co one mi mówią, czego potrzebuję, staję się silniejsza, bardziej pewna siebie i lepiej czuje się we własnej skórze. Lepiej znam siebie i potrafię skuteczniej zadziałać i zakomunikować czego oczekuję. Staję się bardziej uporządkowana, pewniejsza siebie i żyje w zgodzie z samą sobą. O wiele trudniej też mnie zranić. Jestem odważniejsza. Nie muszę udawać nikogo innego. Znacznie bardziej siebie lubię i akceptuję. Nie muszę już wkładać tyle wysiłku w wmawianie sobie, że muszę być silna i nie ma co się mazgaić – czyli w wypieranie emocji. Dzięki Ci Panie za tą Łaskę. Wypieranie emocji nie ma nic wspólnego z siłą psychiczną ani odwagą. Wprost przeciwnie. Człowiek nie wsłuchujący się w swoją emocjonalność w swój drogowskaz wyrzuca swoją siłę do kosza. Zaczyna żyć w wyobrażeniach, które siły ani odwagi nie dają. Są puste i nadęte jak balon.
Kiedy dzieci są wychowywane bez uważności na emocje jakie przeżywają nie poznają samych siebie. Jeżeli w dzieciństwie słyszymy nie wolno Ci płakać lub złościć się bo jesteś mazgaj albo brzydki, to innymi słowy słyszymy nie wolno Ci czuć! A przez to że czujesz jesteś gorszy bo jesteś mazgaj albo brzydki! A to jest krzywdzące i osłabiające kłamstwo wpierane dzieciom, w które później jako dorośli wierzą i przekazują to kłamstwo dalej. Dlatego nie jest dobrze wychowywać dzieci w zaprzeczeniu do odczuwanych i przeżywanych emocji. Bo utwierdza się w nich przekonanie, że emocje to coś złego, szczególnie te trudniejsze bo są również nieprzyjemne. Skutkiem takiego wychowania jest powstała odległość między tym co czujemy a tym jak działamy. Z biegiem czasu owa odległość wrasta na tyle, że często jej nie zauważamy a powstałą pustą przestrzeń zasypujemy barierami komunikacyjnymi i mechanizmami obronnymi tj. usprawiedliwienia, obwinieniami, roszczenia, kpina, cynizm, poniżenie i inne, co niejednokrotnie działa jak przeklęty krąg. Pod tym wszystkim kryją się przeżyte, nie rozpoznane i nie dopuszczone do głosu, często wyparte emocje, które przybierają karykaturalną formę „pośredniaków” czyli pośredniego wyrażania siebie i swoich emocji w w/w obwinieniach, usprawiedliwieniach, pretensjach itp. Jest to Fałszywa komunikacja nie wprost, często pełna manipulacji, krzywdy i braku uczciwości. Dzieci wychowywane w oderwaniu od swojej emocjonalności uczą się reagowania a nie działania, bo emocje i tak powstają czy tego chcemy czy nie. Są jednak przeżywane w nieświadomości. Wówczas wewnętrzny drogowskaz jest popsuty, kompas nie działa prawidłowo i wprowadza w błąd, a emocje w chaotyczny sposób rządzą człowiekiem. Żeby nie dokonać autodestrukcji umysł pomaga w tworzeni mechanizmów obronnych. Jeżeli dzieci nie nauczymy czuć świadomie i brać za swoje emocje i zachowania odpowiedzialności wychowamy dorosłych zniewolonych w mechanizmach obronnych i nie odpowiedzialnych. Dlatego warto uczyć dzieci, że czują, że emocje są im potrzebne, po co im są i o czym ich informują. Wszystko to po to by nie były marionetkami własnych emocji. By ich wewnętrzny drogowskaz pokazywał drogę, potrzeby, granice i je chronił. Z taką wiedzą i doświadczeniem będą bliższe samym sobie, łatwiej im będzie poznać samych siebie i kim są. Łatwiej im będzie rozpoznać kim chcą być w przyszłości. Będą, odważne, silne i zdrowe psychicznie a to największy dar jaki dziś możemy im dać. Żeby jednak nauczyć tego własne dzieci, najpierw sami potrzebujemy zatrzymać się i skupić uwagę na swojej emocjonalności. Najpierw sami potrzebujemy nauczyć się komunikować z samym sobą i brać odpowiedzialność za to co czuję, co mówię i jak się zachowuję. Najpierw sami potrzebujemy odkryć nasz wewnętrzny kompas i gdzie on nas kieruje by świadomie sobą zarządzać. To od nas zależy czy wyruszymy w drogę treningu zarządzania własnymi emocjami, czy też odrzucimy trud i pozwolimy by to one nami rządziły i w wolności swojej zostaniemy ich marionetkami.
To, że ktoś dla nas jest nie miły nie obliguje ani nie usprawiedliwia w odpłacaniu tym samym.
Uczmy siebie i swoje dzieci świadomego przeżywania emocji i zarządzania sytuacjami w jakich się znajdujemy, byśmy częściej działali a mniej reagowali.
Wszystko to, ku pokrzepieniu serc swoich i innych 🙂
Powodzenia moi drodzy czytelnicy i niech Was Bóg błogosławi i wspiera.
MW
P.S. Druga część wpisu pod tym samym tytułem już wkrótce tu na blogu
——————————-
1-John Powell SJ Twoje szczęście jest w tobie
2-Jacek Krzysztofowicz Czasem trudne, zawsze dobre. Jak zrozumieć pokochać własne emocje.
3-Zimbardo, Johnson, McCann w PSYCHOLOGIA kluczowe koncepcje tom2
„ Jak długo będziemy przekonani, że źródłem szczęścia są rzeczy zewnętrzne, czy nawet inni ludzie, nasze marzenia będą skazane na śmierć. Prawdziwe równanie brzmi: TS=T. Twoje szczęście jest w Tobie.”
John Powell SJ „Twoje szczęście jest w Tobie”
Niegdyś, podczas lektury tej niewielkiej i zgoła niepozornej książki napisanej przez Jezuitę, słowa te zapadły mi gdzieś głęboko w serce, budząc przy tym pragnienie budowania prawdziwego szczęścia w sobie. Tak też zaczęła się moja wędrówka ku życiu w prawdzie, bo ona daje szczęście, o którym mówi autor.
Po lekturze tej książki zrozumiałam, że szczęście to stan, prawdziwy, rzeczywisty, wypracowany, świadomy i namacalny. Nie jest to wyobrażenie naszych nierealistycznych oczekiwań obarczonych ulotnymi stanami emocjonalnymi. „Dzisiejszy konsumpcyjny świat” prezentowany w mass mediach i mediach społecznościowych, próbuje nam podprogowo wszczepić różnymi metodami m.in w serialach, kolorowym życiem celebrytów, kłamstwo, iż Szczęście to jest dostatnie i wygodne życie z piękną, zawsze uśmiechniętą i dobrze rozumiejąca się rodziną. Z wygodną dającą sukcesy pracą zawodową. Ze zdrowymi niemal zawsze uśmiechniętymi dziećmi. Jest to złudny obraz i stosunkowo naiwny stale wszywany w nasze dusze, który kradnie i zniewala nasze serca, rozbudzając egoizm jednocześnie wpychając w różnego typu frustracje i niezadowolenie. Rzadko o ile w ogóle z porodówki wychodzimy na szpilkach, wypoczęte w pełnym makijażu i piękną sylwetką. Młode macierzyństwo to nie zawsze piękne, uśmiechnięte bobasy i spacery w słońcu. Młode tacierzyństwo to nie od razu wybuch ogromnej miłości do bezbronnego malucha, który pojawił się właśnie na świecie nieco go tym samym przemeblowując. To często, płacz, zmęczenie, lęk, niepewność, zagrożone poczucie bezpieczeństwa, połączone z ogromną miłością poprzeplatane wybuchami radości, spełnienia i bezradności. Mieszanka tych emocji może prowadzić do szeregu różnych frustracji. W rzeczywistości im szybciej zrozumiemy i uwierzymy w nową prawdę, że życie z reguły jest piękne ale trudne i usłane pięknymi różami ale wszystkie róże mają kolce i liczy się walka, podjęty trud a nie nagroda i sukces – wówczas ruszymy z miejsca opuszczając tym samym złudny świat wyobrażeń, nierealistycznych oczekiwań, które z jakiegoś powodu wszyły się w nasze serca budząc nierealne pragnienia.
Warto rozpalić ogień nad wszelkimi trudnościami, pochylić się nad nimi w pokorze i przyjąć jako dar, bo w nich często leży rozwój, zmiana, przekraczanie siebie, opuszczanie własnej nierzadko skostaniałej strefy komfortu. „Wiele z największych okazji w naszym życiu pojawia się w przebraniu problemów.” John Powell SJ
Sama wiedza, że życie jest trudne to za mało. Każdy wie, że życie jest trudne, ale ciągle zdarza nam się wzdychać do tych naiwnych mrzonek rodem z idyllicznego i romantycznego życia, gdzie małżeństwa zawsze się czule witają i świetnie rozumieją, gdzie dzieci nie płaczą a jak już płaczą to jesteśmy dla nich świetnie niemal idealnie wyrozumiali, nigdy nie dopada nas złość a praca to pasmo sukcesów. Serce nasze tęskni za takimi czy podobnymi wyobrażeniami. Cały trud leży w AKCEPTACJI, że życie to często trudności. W momencie kiedy to zaakceptujemy wówczas jest szansa, że przestaniemy wewnętrznie wybuchać i buntować się stając w obliczu wszelkich życiowych trudności. Z akceptacją tej życiowej prawdy ośmielę się powiedzieć dość uwalniającej, istnieje realna i prawdziwa szansa, iż wkroczymy na drogę i uruchomimy proces wewnętrznego uwolnienia od czynienia sobie wyrzutów typu: czemu akurat mnie to spotyka!! Ja to mam pecha!! Jestem tym czy tamtym!! itd. Dzięki akceptacji możemy świadomie zmieniać nasz wewnętrzny często toksyczny monolog wewnętrzny.
„Istota rzeczy polega na tym, że życie jest trudne na drobne, wielkie i średnie sposoby. To ważna życiowa prawda. Jeśli przestanie się stąpać po ziemi i myśli się inaczej, sprowadza się na siebie emocjonalne kłopoty na skalę, której nikt w ostatecznym rozrachunku nie jest w stanie przewidzieć.
(…) Prawda, że życie jest trudne, nie oznacza, że życie śmierdzi lub, że wszystko w życiu jest okropne, lub coś w tym rodzaju. Wszyscy napotykamy w życiu kłopoty, ale nie jest to powód do cynizmu lub pesymizmu. Oba skrajne sposoby myślenia – że życie powinno iść jak z płatka lub, że droga życia jest ciernista – prowadzą do emocjonalnych zaburzeń. W życiu są zarówno róże, jak i ciernie, a także wszystko, co kryje się między nimi. Oto właściwa równowaga w myśleniu, która jest nam potrzebna.” Chris Thurman – „Kłamstwa w które wierzymy”
Sama świadomość, że życie obarczone jest trudnościami to jedno a akceptacja tych trudności to zupełnie coś innego. Zapraszam zatem moi drodzy czytelnicy do podjęcia trudu akceptacji i zgody na to że póki żyję będą spotykać mnie różne trudności. Ode mnie i Bożej łaski, bowiem zależy, w jaki sposób będę nimi zarządzać i je rozwiązywać.
„Pracując nad zaakceptowaniem tego, że życie jest trudne, stałeś się większym realistą. Stając się większym realistą, stałeś się zdrowszy emocjonalnie i duchowo. Jak zwykł mówić mój trener: Dobra robota” Chris Thurman – „Kłamstwa w które wierzymy”
Na imię mi Monika i jestem certyfikowanym mediatorem, coachem, terapeutą oraz trenerem biznesu i rozwoju osobistego, prezesem w Fundacji Światło, mamą dwójki synów i córki w Niebie, żoną oraz autorem niniejszego bloga.
Sama przeszłam kilka zmian zawodowych. Wiele lat pracowałam w departamencie sprzedaży w bankach obejmując przy tym różne podstawowe i wyższe stanowiska. Jako analityk kredytowy w wielu aspektach zarządzałam regionem i podejmowałam decyzje kredytowe. Aktualnie jestem, terapeutą, coachem, mediatorem oraz trenerem biznesu i rozwoju osobistego. Pomagam kobietom, małżeństwo i rodzinom w Fundacji Światło, którą założyłam wraz z mężem. Więcej o tej aktywności na stronie fundacji na którą serdecznie zapraszam www.fundacjaswiatlo.pl Dotarłam po wielu zakrętach do miejsca, w którym zawsze chciałam być. Przekonałam się, że życie na drugie imię ma zmiana, dlatego jest takie ciekawe, piękne i trudne.
Prywatnie jak już wspomniałam jestem żoną, mamą dwójki synów i córki Naszego Aniołka Niebie. W domu codziennie uczę się komunikacji, pokory, zrozumienia potrzeb własnych, męża i synów. Wszystko to po to, by budować właściwe relacje rodzinne.
Wewnętrznie jestem emocjonalnym bardzo aktywnym i zadaniowym wojownikiem, z wrodzoną empatią. Z takim oto tempera-mentalnym uposażeniem stworzył mnie Bóg.
Z wykształcenia jestem magistrem filozofii. Studia te kończyłam na Uniwersytecie Śląskim. Ponadto podyplomowo w Wyższej Szkole Bankowości i Finansów ukończyłam kierunek Działalność Kredytowa Banku. Kwalifikacje zawodowe trenerskie zdobywałam w Szkole Trenerów Biznesu Orinoko u Beaty Kaczor. Kwalifikacje zawodowe mediatora zdobywałam w Centrum Szkoleń Prawnych dr Grzegorz Frączek. Kompetencje i certyfikat coacha zdobywam w Akademii Coacha grupy SET. Kompetencje terapeuty zdobywałam w Centrum Terapii Skoncentrowanej na Rozwiązaniach (TSR). Ponadto ukończyłam Studium Towarzyszenia Małżeństwom w Instytucie św. Rodziny im. Kazimierza Majdańskiego oraz studia podyplomowe w SWPS kierunek Pomoc Psychologiczna Rodzinom i Interwencje Systemowe.
Moje dotychczasowe życie zawodowe i rodzinne. Miłość i empatia do ludzi. Zdobyte przy tym doświadczenie, doprowadziło mnie do nieustannego rozwoju osobistego i zawodowego. Dzięki czemu mogę i chcę z sercem realizować funkcję zawodowe, które pełnię w roli terapeuty, coacha, trenera i mediatora. Jako trener szkolę m.in. z zasad prowadzenia właściwego dialogu z innymi ludźmi ale i z samym sobą. Uświadamiam jego ważność i efektywność w budowaniu relacji zarówno biznesowych jak i rodzinnych. Pokazuję drogę jak zacząć? Bo zawsze od siebie. Uświadamiam rolę emocji w procesie komunikacyjnym. Czym one są, co nam mówią, co nam robią i po co są? Na szkoleniach wraz z uczestnikami przełamuję bariery komunikacyjne. Szukamy potrzeb. Budujemy postawę asertywną. Proces zmiany jest zwykle obarczony trudem i dobrze jest mieć wtedy kontakt z samym sobą. Konkretna wiedza co u mnie pozwala mi zarządzić tym co we mnie, a potem daną sytuacją. Jako że sprzedaż, obsługa trudnych i roszczeniowych klientów, budowanie zespołów, efektywne zarządzanie zespołami, praca z motywacją to nadal komunikacja i budowanie relacji prowadzę szkolenia również i z tego zakresu.
Mediacje to nowe i świeże spojrzenie na ciężki i trudny spór lub konflikt. Uwielbiam, kiedy ludzie korzystając z moich usług dziękują mi za okazany szacunek, bezpieczną atmosferę. Mówią mi, że w takiej formie o wiele łatwiej jest otworzyć umysł, wypowiedzieć potrzeby i spojrzeć świeżym okiem na stary spór wypracowując przy tym wspólne rozwiązanie.
Jako terapeuta ale i coach pracuję w formie indywidualnych sesji w uruchomionych procesach terapeutycznych i coachingowych w zależności od zgłaszanych potrzeb/trudności konkretnych osób. Ta praca skoncentrowana jest na indywidualnym procesie, z pełną dyskrecją.
A po co to wszystko? Bo przekonałam się, jak bardzo warto poznawać zasady prawidłowej komunikacji i wkładać wysiłek w wcielanie ich w życie, by budować przy tym postawę asertywną i zgodną z samym sobą. Przekonałam się jak jak bardzo warto rozliczyć się i uporządkować z przeszłością by budować świadomą i nową przyszłość. Wyższa świadomość co u mnie wzmacnia wewnętrzną siłę i odwagę. Łatwiej wówczas osiągamy zamierzone cele. Działamy skuteczniej i bardziej świadomie. Wiemy czego potrzebujemy i chcemy wiedzieć czego potrzebują inni, co jest często kluczowe w osiągnięciu sukcesu w budowaniu relacji czy też w prowadzeniu negocjacji. Konflikty staja się prostsze w rozwiązaniu a wiele z nich możemy uniknąć lub rozwiązać zanim staną się trudne do rozwiązania.
Zapraszam do śledzenia mojego bloga. Znajdziecie tu Państwo szereg artykułów, wiedzę, życiowe doświadczenie, ćwiczenia i inne pomocne materiały dotyczące samorozwoju byście codziennie mogli podnosić jakość i efektywność Waszego życia zawodowego i prywatnego.
Moje motto życiowe
„Twoje szczęście jest w Tobie”
Jest ono zaczerpnięte z bliskiej memu sercu książki o tym samym tytule, której autorem jest John Powell SJ.